Pewnego wtorkowego poranka, obudziwszy się jak zwykle o zbyt wczesnej porze, (jak dla nas - rodziców), nasze dzieci, a zwłaszcza Hania, potrafiąca dobitnie wyrazić, na co w danej chwili miałaby ochotę - zakomunikowała z niekrytym entuzjazmem w głosie, abyśmy upiekli ciasteczka!
Dochodziła godzina siódma... Zaspane myśli obiegły leniwie moją głowę, zastanawiając się, czy posiadamy wszystkie potrzebne składniki, aby przedsięwzięcie mogło się ziścić...
Masło - powinno być, ale z pewnością twarde jak kamień, bo prosto z lodówki, mąka, cukier, jajko... żadna filozofia ;) Ot, podstawy, a ile może czekać nas przy tym radości...
Momentu wyrabiania ciasta, rozwałkowywania go i ponownego ugniatania oczywiście nie sposób było uchwycić.. Wszystko potoczyło się błyskawicznie, mikrofalówka pomogła zmiękczyć masło, a reszta to już tylko proces twórczy...:)
Nowa faktura, miękka, lepka nieco, Alunia sprawdza wszystko swoimi paluszkami i o dziwo dłuuugo powstrzymuje się od włożenia ów masy do swojej buźki...
Poranny ziew ;) i poranna przygoda Pracowitych Paluszków, które wykonawszy ciasteczka nie omieszkały ich skonsumować w ramach rzecz jasna... śniadania ;)
Po południu dekorowałyśmy wystygnięte i odstane wypieki, jednak tak szybko, jak trafiał na nie lukier i posypki, tak szybko i one trafiały do małych brzuszków i tych trochę większych też!
A potem zostali nimi obdarowani nasi najbliżsi - babcie i dziadkowie, bo ilości były naprawdę bardzo, bardzo nie do przejedzenia we własnym tylko zakresie ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz